Po rynku pędzą rumaki. Skręcają ostro kopyta, bo układają swój bieg w doskonały kształt koła, symbol życia i powtarzalności ludzkich i nieludzkich zjawisk. Noga sama spada na hamulec.
Znajduję miejsce parkingowe koło kościoła i powoli z ciekawością wkraczam na piaseczyński nowy rynek. Nowy i jakże odmieniony. Pamiętam, że na początku wyraźną i chyba jedyną atrakcją tego miejsca na co dzień było pluskanie się dzieci w strugach tryskającej z ziemi wody. Radosne piski przecinały ciche miasteczko, a siedzący na ławkach ludzie dość beznamiętnie obserwowali te dziecięce harce. Popatrzeć można było na to raz. Potem już tylko nuda, rozwiewana od czasu do czasu koncertem, albo jarmarkiem. Tak wypełniały się soboty i niedziele w okresach sprzyjającej pogody. Dotychczas.
Teraz wydarzył się jakiś cud. Czuję to wyraźnie. Kiedy zbliżam się do rumaków, od razu w oczy rzuca mi się znajoma twarz. I już wiem: toż to przecież Wilkoń i jego rumaki, i przede wszystkim Jego wyrazisty styl, który pamiętam z ilustracji do „Pana Tadeusza”. Natychmiast staje mi przed oczami rysunek „Atak szlachty konnej”, który klimatem przystaje do rumaków na rynku. Moje skojarzenia wędrują także w stronę ilustracji Józefa Wilkonia do „ Siedmiu księżyców” Wandy Chotomskiej. Mam już pewność – jestem w świecie doskonałej sztuki wspierającej i pobudzającej każdą wyobraźnię do życia. Tę dziecięcą i tę dojrzałą.
Nad obrazami unosi się klimat baśniowej tajemnicy świata zwierząt, jakże poetycki i piękny dla oka; mimo dynamizmu wręcz uspokajający. Ten emocjonalny efekt podbija kształt kompozycji Wilkoniowych prac. Wielkie banery układają się w rotundę, której swoistą kopułę stanowi dach estrady – oczywiście, nie jest on w kształcie koła, ale coś nasuwa te skojarzenia. I jeszcze artystyczny kontrast: harmonia i wielka energia tryskająca z wil-koni i nie tylko z nich. Obchodzę rotundę i patrzę z zachwytem na drapieżniki – kota, panterę i dynamicznego zająca, który prężąc ciało, naprędce umyka przed pokojowo nastawionym czarnym dachowcem. I jeszcze nietoperz z rozłożonym wachlarzem swych skrzydeł i tajemniczym uśmiechem na pyszczku. Taki patrzący na to wszystko z pogodą i… lekką ironią. A może tak patrzy się na nas? Rozglądam się uważnie po rynku. Pora jest wczesna, dzień powszedni. Tłumów nie ma.
Przysiadam się do siedzącej na ławce eleganckiej i uśmiechniętej kobiety, która od dłuższej chwili obserwuje moje fotograficzne zmagania. Korzystam ze sprzyjającej atmosfery i pytam ją:
– Podoba się pani ta ekspozycja? W odpowiedzi słyszę dumę.
– Nareszcie stajemy się miastem z prawdziwego zdarzenia.
Wymyka mi się – a do tej pory nie byliście? Odpowiada mi stonowany uśmiech. Kobieta roztacza ręką panoramę: proszę popatrzeć – jest gdzie usiąść, można popatrzeć na fontannę albo fasadę naszego pięknego kościoła. Jest gdzie zjeść.
– A Wilkoń? – przerywam.
– Rewelacyjny. Jeszcze więcej bym chciała.
Uśmiecham się, żegnam i napowrót kieruję kroki w stronę rotundy. Podnoszę aparat do oczu. Już prawie naciskam spust migawki, ale moja ręka zsuwa się z aparatu – ktoś szarpie mnie za łokieć. Widzę nieprzyjemnie skrzywioną twarz mocno dojrzałego mężczyzny, który ze złością wylewa z siebie potok słów.
– Po co pani to robi? Przecież to zawalidroga. I brzydkie. Bohomazy. Nadają się do myjni samochodów.
Nie daję się sprowokować, hamując nawet swoje ramiona, które chcą podnieść się do góry.
I dobrze, bo mężczyzna umknął wcale nie oczekując mojej odpowiedzi. A mój wzrok przykuwa młoda mama z gdzieś czteroletnią dziewczynką. Zbliżam się i słyszę: pokaż gdzie konik ma kopytko, a gdzie oczko?
Szybko pytam – Lubisz bajki?
Malutka patrzy z niepokojem na mamę, która przyzwalająco kiwa głową.
– Taaak – odpowiada z dziecięcą manierą.
– A wiesz, że te koniki namalował pan Józef Wilkoń, który zilustrował prawie dwieście różnych książek i bardzo dużo bajek?
Dziewczynka szuka pomocy u mamy, która się śmieje:
– Na razie jesteśmy na etapie kreskówek i Brzechwy.
– To może Chotomska – „Siedem księżyców”?
– Zajrzymy na pewno.
– A podoba się pani ta instalacja?
– Ciekawa, tylko nie wiem, jak wytłumaczyć ją córce.
Kiwam głową na pożegnanie. I już wiem, że wystawę trzeba przybliżać słowami. Może chociaż podczas weekendów? I nie raz, i nie dwa. Fachowiec gotowy do tego zawsze się znajdzie.
Jest jeszcze arka Wilkonia – rzeźby ptaków, ryb, zwierząt małych, dużych i wielgachnych. Aż prosi się pożenić, choć czasowo, te dwa artystyczne światy tego wybitnego Twórcy.
Wtedy świadomość Wilkonia jako artysty i chluby naszego regionu zakorzeniłaby się w zbiorowej świadomości i pamięci. Naszej pamięci.
Miejsce jeszcze by się znalazło, choć jeden pan marudził…
Rotunda dopełniła sensownie przestrzeń rynku, okolonego tradycyjnymi miasteczkowymi, raz po raz odnawianymi kamienicami. Świetnie się to wszystko łączy z nowoczesną fontanną, która wraz z dziełami Wilkonia „ jest arką przymierza między dawnymi a nowymi laty”, a w której to arce najważniejsza jest ludzka wyobraźnia, wrażliwości i marzenia.
W tej chwili nowy rynek jest magicznym miejscem. Znów ożywia się moja wyobraźnia i pamięć literacka. W głowie brzmi „Karuzela z madonnami” Mirona Białoszewskiego. Wyraźnie słyszę głos Ewy Demarczyk, śpiewającej ten piękny song. Uruchamia się kolejna wizja. Kołacze wiersz Andrzeja Bursy o małych miasteczkach. Jakiż w tym wypadku mało aktualny! Nie grozi Piasecznu perspektywa pluszowej kotary i kuchni zza kraty. A słynny refren przeczytać trzeba samemu. Już nieaktualny, bo w małych miasteczkach tkwi wielka siła.
Ta niespotykana w naszym regionie ekspozycja dzieł Józefa Wilkonia jest silnym znakiem kulturowym. Na tyle mocnym, że może spowodować bardzo wysoką rozpoznawalność Piaseczna jako miasta kultury, która wyszła do ludzi w kolorowych rajstopach i w eleganckich lakierkach. Marketing miasta zrobił się sam. Poza formalizmami, procedurami i opieszałością.
Zresztą za sprawą wielu placówek kulturalnych i pomysłowych, inteligentnych ludzi, kultura w Piasecznie buzuje. Bo ludzie sami tego chcą.
A teraz będzie panegiryk na cześć dobrego i mądrego pomysłu. Dlatego jeszcze słowa podziwu dla: Huberta Gielicińskiego, który wymyślił Wilkonia na rynku i Magdy Zdrojewskiej ze Studia Furia, która ów świetny pomysł tak ciekawie oprawiła graficznie.
Panegiryków więcej nie będzie, bo tak dobrze to jeszcze w Piasecznie nie jest.
A rumaki niech pędzą… w nieskończoność.
Tekst i zdjęcie Oda Maxima
Napisz komentarz
Komentarze