Do szpitala nie trafiamy, żeby jeść. Znajdujemy się tam, aby się leczyć, czasami nawet wyleczyć albo rodzić. Musimy jednak jeść. A jak powszechnie wiadomo jedzenie jest ważne – wpływa na nasz... No na wszystko wpływa. Samopoczucie, zdrowie, wygląd, poczucie godności...
Powszechnie również wiadomo, jak jedzenie w polskich szpitalach wygląda. Źle. Przyznam, że byłam kiedyś na tygodniowym pobycie w szpitalu, nie rodząc – byłam młoda i nie taka głupia, ale uznałam, że jedzenie jest OK. Tzn. że jest paskudne, jest go mało, ale że nie jest to jakiś ogromny problem. Choć podawane dania powodowały u mnie ironiczny uśmiech.
Przyszedł jednak taki piękny dzień, a raczej październikowo-listopadowa noc, kiedy trafiłam do bardzo ładnego Szpitala Powiatowego, żeby urodzić swą pierworodną. Po nocy przyszedł poranek (i tak 12 razy) i dostałam śniadanie. Po pierwsze chciałam zaznaczyć, że byłam w ciąży. W domu jadłam za dużo, ale na pewno zdrowo. Po drugie chciałabym uświadomić Państwu, jak Szpital Powiatowy wygląda – na tle innych szpitali wygląda jak hotel. Na ścianach tapety, obrazy, w oknach rolety i zewnętrzne żaluzje, łazienki czyste i ładne, nowe łóżka na pilota. Na NFZ! I kiedy tak podziwiałam wystrój i roztkliwiałam się nad sobą, jakie mam szczęście, mając taki Szpital Powiatowy w swoim powiecie – BAM – wjechało to cholerne śniadanie. Dwie kromki chleba bułkopodobnego, jedna kromka chleba białego pszennego zwykłego oraz UWAGA dwie parówki w folii. Tak – w folii. Do tego jeszcze była herbata, dzięki której przypomniałam sobie cudowne czasy mojej wczesnej młodości z okresu przedszkolnego (słodzona bardzo słaba czarna herbata z wiadra. MNIAM). Sztućce i kubek moje własne, dobrze, że talerze były ich. Kolejne śniadania nie wywarły już na mnie takiego wrażenia, bo zaczęli ze mną na ostro. Zestaw chleba ten sam + na przykład liść zielonej sałaty (zamiennie plasterek ogórka lub ćwiarteczka pomidora lub nic) + na przykład dwa plasterki szynki konserwowej, bardzo taniej, często z dodatkiem miniplasterka tej samej szynki (podejrzewam, że musiała się zgadzać liczba plasterków z ilością kromek chleba). Zapomniałam o kosteczce masełka, częściej margaryny, oraz nieśmiertelnej zupie mlecznej (byłam w tej ciąży tak spragniona mleka, że to jadłam).
Obiady to zupy bez smaku + drugie danie + kompot. Nie, nie taki jak u babci. Na drugie bywał makaron z serem (dużo świderków, nie al dente + mało serka), kawał mięsa z sosem + ziemniaki (niestety nie skosztowałam, bo byłam akurat podłączona do oksytocyny i zabronili mi jeść, a ziemniaczki przez 12 dni były tylko raz – PECH), makaron (świderki) + liść sałaty + potrawka z kurczaka (breja z kawałkami podobno kurczaka), no i coś tam + szpinak. Szpinak uwielbiam. Nawet mrożony, nawet bez czosnku i jajka – no wielbię naprawdę, nawet surowe świeże listki tylko z oliwą. Szpitalnego zgniłozielonego szpinaku nie da się jeść.
Kolacje były zupełnie podobne do śniadań, ale oddaję, że danego dnia na śniadanie i kolację było co innego. Oczywiście podawane są o 17.00. A śniadanie między 8.00 a 9.00. Na oddziałach są lodówki, a w Szpitalu Powiatowym nawet jest mikrofalówka. No bo kto by to jadł.
Bliźnięta swe rodziłam w szpitalu w stolicy, nie tym co chciałam. Nie dość, że byłam już przygotowana na posiłki, które zostaną mi podane, to jeszcze wystrój szpitala (albo jego brak), wygląd łazienek oraz łóżka, które chyba grały w „Czterech pancernych i psie” (materace były w wieku łóżek), nie kontrastowały tak z wyglądem jedzenia jak w pięknym Szpitalu Powiatowym. Uwierzyłabym, że trafiłam na tę samą firmę cateringową. Różnica była tylko w herbacie – była niesłodzona – co ważne, bo kobiety w ciąży często mają taką przypadłość jak cukrzyca ciężarnych. Ale zaskoczona zostałam i tak, kiedy w trzeciej dobie po porodzie drogą cesarskiego cięcia weszła salowa i powiedziała „jest jeszcze sos grzybowy, ale wy chyba nie tego” – zwracając się do mnie i do koleżanki, która podobną drogą co ja urodziła 10 godzin przede mną (osoby po operacjach oraz matki karmiące – a zwłaszcza takie hybrydy jak ja i koleżanka – NIE MOGĄ jeść grzybów). Dzięki spostrzegawczości tej naprawdę przemiłej salowej zjadłyśmy sobie tartą marchewkę z makaronem (świderki – ajak!).
Czasy są, jakie są, więc dziękując polskim porodówkom za gościnę, wstawiłam zdjęcie tego pełnowartościowego obiadu na Facebooka. Dowiedziałam się dzięki temu, że koleżanka będąc już matką (karmiącą matką) dostała na obiad brokuła (kilkudniowy człowiek miałby niemałe kłopoty z brzuchem), inna z kolei dostała kiełbasę, a jeszcze inna pocieszała mnie, że dobrze, że nie bigos (fakt). Po co więc, szpitale polskie, tak bardzo oszczędzacie na posiłkach, skoro brokuł, kiełbasa albo bez ogarniętej salowej cały obiad polany sosem grzybowym wyląduje w koszu? Takie tam pytanie retoryczne.
PS Kiedy już nie byłam pacjentką szpitala stołecznego, ale musiałam go nawiedzać (z powodu sączenia się czegoś tam z rany), siedziałam sobie naprzeciwko dyżurki położnych i jedyna tam akurat obecna dostała porcję dwa razy większą od tych, które dostały pacjentki (a one dostały jak zwykle porcje głodowe).
PS2 Posłowie opcji rządzącej zauważyli w lipcu bieżącego roku, że coś jest nie tak i twierdzą, że coś zmienią. OBY.

Napisz komentarz
Komentarze