Reklama

Z pamiętnika pani Leokadii, czyli historia kamienicy Poncyliuszów - część 4

Pamiętnik pani Leokadii spisany był kilka dziesięcioleci po opisywanych w nim wydarzeniach, nie jest to dziennik pisany na bieżąco, dzień po dniu, więc zmusza mnie to do dokonania poszukiwań, aby to co zostało zapisane w pamiętniku uwiarygodnić i umiejscowić w historii miasta Piaseczna we właściwym czasie. Jeśli chodzi o czas Powstania Warszawskiego dużo informacji przekazali mi moi krewni zamieszkali w Piasecznie w tym czasie i to o czym pisze Leokadia całkowicie zgadza się w ich relacją.
Z pamiętnika pani Leokadii, czyli historia kamienicy Poncyliuszów - część 4
Migawki z powstania warszawskiego. Zdjęcie z kolekcji pana Guttakowskiego mieszkańca ul. Granicznej w Zalesiu. Własność Tadeusz Tyszka

1 sierpnia 1944 w Warszawie wybuchło powstanie. Żyliśmy wtedy w nieustannych nerwach, w strachu o losy bliskich i znajomych, którzy mieszkali w Warszawie, o to co będzie dalej. A tymczasem szerzyły się różne plotki, jedna straszniejsza od drugiej. Nikt nie był pewien życia ani swojej przyszłości. Zapanował straszny terror ze strony okupanta. Jedni ludzie ukrywali się po piwnicach, inni chcieli dostać się do Warszawy, żeby pomóc powstańcom.

Jak już pisałam wcześniej grupa moich kolegów z czasów szkoły też chciała iść z pomocą walczącym ale skończyło się to dla nich tragicznie.

Życie w Piasecznie, w czasie gdy w Warszawie trwało powstanie we wspomnieniach Leokadii (fragment pamiętnika Leokadii Bąk)

Straszne to były dni. Kolejka wąskotorowa nie jeździła, nie było żadnego połączenia z bliskimi miejscowościami a nad Warszawę latały eskadry samolotów. Nie wiedzieliśmy czy to niemieckie czy z pomocą powstańcom. Wciąż słychać było wybuchy bomb. Łuny płonących w Warszawie domów rozświetlały niebo. Czasem docierali do nas ci, którym udało się wydostać ze stolicy i opowiadali wstrząsające rzeczy. Żyliśmy w ciągłym strachu, nie wiedząc co przyniesie jutro.

Jak było wtedy z zaopatrzeniem nie pamiętam. Wiem tylko, że ciotka Władzia Poncyliuszowa miała pod Piasecznem kawał ziemi, na której uprawiane były kartofle. Do ich wykopania, wtedy ręcznego, wynajęła kilka osób, miedzy innymi moją mamę. Robotnicom w polu dawało się wtedy podwieczorek. Mnie wysłano z tym podwieczorkiem na pole. Zawiesiłam koszyk z prowiantem na kierownicy roweru i pojechałam. A tu akurat były jakieś zrzuty z samolotów angielskich w okolicy lasu kabackiego. I zaraz też pojawiły się niemieckie samoloty, które zaczęły strzelać. Nad nami rozpętało się po prostu piekło. Wybuchła panika, akurat byłam już na polu, wszyscy pokładliśmy się w bruzdy na kartoflisku. To cud, że w to miejsce nie trafił żaden pocisk niemiecki, bo samoloty pikowały zdawało się tuż nad naszymi głowami. I od tej pory więcej mnie już ciotka na pole nie wysyłała. Mama też już więcej do wykopów nie chodziła. Było to w tamtym okresie zbyt niebezpieczne i co dzień powtarzało się to samo. Niemcy jak wściekłe psy wyciągali ludzi z domów i rozstrzeliwali. Zginęło wtedy wielu szanowanych obywateli.

Sklep był w tym czasie zamknięty, bo nie było dowozu towaru. Ludzie bali się ruszać gdziekolwiek dalej więc nie przywozili świń na targ. Ale mieszkając u ciotki głodu nie zaznałam. W piwnicy pod domem były zgromadzone różne zapasy a w lodowni było jeszcze sporo mięsa. Kwitł więc handel wymienny.

Po powstaniu wszyscy wierzyliśmy, że zbliża się koniec okupacji. Bo przecież Niemcy ponosili klęski na wszystkich frontach Europy. Niestety, długo jeszcze trzeba było czekać na koniec wojny a ostatnie miesiące były bardzo trudne. Niemcy mając świadomość, że kończy się ich panowanie, grabili co mogli i niszczyli, co wpadło im w ręce. Wiele obiektów państwowych wysadzali w powietrze. Każdy dzień przynosił jakieś nowe wieści o zbliżającej się ofensywie. Święta Bożego Narodzenia 44 roku były pełne nadziei, że wolność jest tuż, tuż. Ale byliśmy też pełni obaw i noce  spędzaliśmy w piwnicy, gdzie były zgromadzone zapasy wody i żywności oraz miejsca do spania. Mówiono , że dworzec kolejki, który był bardzo blisko naszego (tj. ciotki) domu, Niemcy zaminowali. Gdyby zdążyli go wysadzić, nie wiem, czy uszlibyśmy z życiem.

Udało im się uratować trochę złota

Kiedy skończyło się powstanie i ludzie zaczęli opuszczać Warszawę, przez dom ciotki przewijało się mnóstwo osób. Niektórzy zatrzymywali się u nas na jedną noc i szli dalej do swoich rodzin, inni przebywali kilka dni, bo nie wiedzieli co ze sobą  zrobić. Obydwie ciotki bardzo wszystkim pomagały, karmiły, dawały nocleg, ubrania. Pamiętam młodą kobietę z małym bardzo wynędzniałym dzieckiem, która była u nas dwa tygodnie. Nic nie wyniosła ze zbombardowanego domu w Warszawie, odżywiliśmy trochę  ją i dziecko i jakoś ubraliśmy. Pewna rodzina  Jarząbków, znajomi ciotki, którzy mieli w Warszawie sklep tej samej branży, mieszkali u nas do końca wojny. Był to starszy pan Jarząbek z synem, synową i kilkumiesięcznym dzieckiem. Byli bogatymi ludźmi, mieli sklep we własnej kamienicy przy ulicy Puławskiej. Udało im się uratować trochę złota. Po powstaniu, kiedy już się trochę uspokoiło, prowadzili razem z wujkiem interes do spółki. Mieszkali w tym pokoju na II piętrze, gdzie ukrywaliśmy towar. 

Kamienica Poncyliuszów Fot: zbiory autorki

Ale nie wszystkim tak się poszczęściło. Lokatorzy mieszkający w naszym domu również przygarniali uchodźców z Warszawy.  Zdarzały się dni, kiedy u nas przebywało po kilkanaście osób. Najgorszy był dzień, kiedy niemieccy żandarmi ogłosili, że wszyscy, którzy nie mają tu zameldowania, muszą  się zgłosić na placu przed kościołem. Jeździli samochodem po  mieście i przez tubę ogłaszali ten rozkaz. Aż trudno opisać rozpacz tych, którzy musieli iść i tych co zostawali. Płakaliśmy wszyscy. To, że Jarząbków udało się ukryć, było zasługą ciotki. Na pewno pomocny okazał się ten znajomy żandarm, któremu wmówiono, że wujek jest chory i nie będzie miał kto zająć się wytwórnią. A Szwab lubił nasze szyneczki i kiełbaski.

Po pewnym czasie zjawiła się u nas ciotka wujka Mietka z dziećmi, bo Niemcy rozpuścili już warszawiaków z obozu przejściowego w Pruszkowie. Długo jeszcze przychodzili biedni wygnańcy prosząc  wsparcie i szukając bliskich. Uczestniczyliśmy w różnych akcjach pomocy. Kiedyś Niemcy  ogłosili, że na tzw. świńskim targu, są zgromadzeni jeńcy, byli żołnierze biorący udział w powstaniu i można im podać gorący posiłek. Każdy wedle swoich możliwości starał się coś im dostarczyć. Nie wolno było tylko podawać papierosów. Jak już przyszliśmy z garem gorącej zupy, to udało się również podać, kiedy Niemiec się odwrócił, trochę papierosów. To na pewno była kropla w morzu ale sam ten odruch dużo dla nich znaczył. I dla nas też. Po latach dowiedziałam się, że wśród tych jeńców był również mój przyszły teść. Udało mu się później uciec, kiedy przechodzili przez Górę Kalwarię, skąd pochodził. Żałuję bardzo, że w młodości mało się interesowałam losami starszych i nie pytałam ich o ich przeszłość. Nie dowiedziałam się więc, co mój teść robił w Warszawie i  jak  trafił do niewoli.

Czytaj też:

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu Przegląd Regionalny. MIKAWAS Sp. z o.o. z siedzibą w Piasecznie przy ul. Jana Pawła II 29A, jest administratorem twoich danych osobowych dla celów związanych z korzystaniem z serwisu. Link do Polityki prywatności: LINK

Komentarze