Szpital Bielański. 9 rano w poradni. W środku wściekli ludzie, na zewnątrz czuć wiosnę. Czytam książkę, ale trudno mi się skupić. Zastanawiam się, czemu ludzie to sobie robią. Czemu do tej całej prozy życia i chorób dokładają sobie tak wściekłe emocje.
Czekam w poradni na panią doktor, ponieważ muszę jej pokazać wynik z badania, które miałam o 8 rano. Pani doktor miała być o 9, ale jest już 9.10 i jej nie ma.
„Wszyscy mają nas w dupie”, „lekarze zawsze mają coś ważniejszego od pacjentów”, „pewnie kawkę pije i jej się nie spieszy”, „zdrowy chorego nie zrozumie”, etc. Ja wiem, że to nieprawda, bo spotkałam ją pół godziny wcześniej na korytarzu, kiedy biegła na oddział. Bo to szpital i poza pacjentami w poradni, są również oddziały i pacjenci w różnym stanie, a także różne nagłe sytuacje. Na wszelki wypadek jednak nie staję w obronie pani doktor, bo skoro ludzie ci nie zauważyli, że to szpital, to może nie wezmą pod uwagę mojego racjonalnego wytłumaczenia dla tego DZIESIĘCIOMINUTOWEGO spóźnienia (które w końcu przerodziło się w dwunastominutowe spóźnienie).
Poza tym wiem, że nie znalazłam się w komfortowej i bezpiecznej sytuacji. Godzinę wcześniej, kilka pięter w dół, pani pielęgniarka wyraziła pogląd, żebym lepiej z tym wynikiem poczekała pod pracownią, w której miałam robione badanie, bo pani doktor najpierw przyjdzie tutaj, a potem w poradni to OHOHO! Mam pewne doświadczenie w poradniowych poczekalniach, więc wiem, co to znaczy „ohoho” w ustach pielęgniarki. Pani doktor też wie, ale niestety system pokonuje nas obie – moja karta jest w poradni i nie sposób obejść tej sytuacji. Pani doktor ucieka na oddział, bynajmniej nie pić kawki, a ja idę na poszukiwania pokoju nr 314, co nie jest takie proste, bo ten szpital ma wiele skrzydeł, a jak wiadomo windy nie jeżdżą w bok.
Po krótkich poszukiwaniach i wielu pytaniach jak mam tam dotrzeć – docieram. Tam jest już jakieś pół miliona ludzi, zagajam więc grzecznie, czy to tu i dostaję w odpowiedzi, że tak, „ale ja czekam już tyle czasu”, „ja mam to”, a „ja mam tamto”, „ja jestem zapisana na 9”, „a ja na 9.20”. 99% emerytów, którym się bardzo, ale to bardzo gdzieś spieszy. Siadam więc gdzieś w kąciku i gdzieś między wierszami czytanej przez mnie książki, docierają do mnie opinie, jak to się wpycham, cwaniakuję i jak młodzież nie szanuje starszych. Przezornie więc nie mówię, że czeka na mnie w domu trójka dzieci, którą się ktoś w tym czasie musi zaopiekować, bo po co zaogniać sytuację. Korzystam więc z chwili, kiedy w ciszy (bo grupa marudzących emerytów to jest dla mnie cisza i spokój) mogę poczytać książkę.
O 9.12 przychodzi pani doktor, wita się i zamyka w pokoju 314. Pod drzwiami ustawia się już sznureczek ludzi, którym chyba było niewygodnie na nowych, miękkich fotelach i CZEKA. Nie wiem na co, bo wizyty są umówione na godziny i chociaż spóźnienie już jest to i tak wiadomo, kto wejdzie najpierw, a kto potem. Ja oczywiście nie jestem zapisana, bo decyzja o badaniu zapadła dzień wcześniej, a na wizytę czeka się pół roku. Termin w jakiś sposób usprawiedliwia to ogólne zdenerwowanie, ale zapewniam Państwa, że kiedy sytuacja wymaga i półroczne oczekiwanie na wizytę może zagrażać zdrowiu lub życiu pacjenta, to jest on zapisywany szybciej.
Po chwili pani doktor wychodzi i mówi: „pani Joanna Grela z wynikiem badania, proszę”. Nie mam czasu delektować się sprawiedliwością, muszę szybko czmychnąć do pokoju 314 i zamknąć za sobą drzwi. Pani mówi, że wynik jest dobry, wpisuje wszystko do karty i wychodzę. 3 minuty. Otwieram drzwi no i sznureczek emerytów robi awanturę pani doktor, że „jak to!”, „nie była zapisana”, „my też przychodzimy z czymś tam!”. Wchodzę do toalety obok, kiedy wychodzę pani doktor stara się nadal opanować sytuację i poprosić pierwszego pacjenta. Który w tym czasie swoją drogą zdążyłby już od niej wyjść i wejść drugi pacjent, gdyby nie ta awantura, o to, że weszłam bez kolejki, a oni nie mają przecież czasu.
Wracając do domu, wstępuję do mechanika, bo coś mi skrzypi w kole. Okazało się, że wystarczyło zdjąć koło i wyczyścić tarcze. Pan mechanik mówi, że jest Dzień Kobiet i nic się nie należy (chociaż przerwałam mu obiad, a on musiał zdjąć i założyć koło), ale wspomniał coś o przyniesieniu kawy następnym razem. Zaznaczył jednak, że nie pije jej dużo, żeby nie dostać zawału. Po tym przemiłym i pouczającym poranku odpowiadam mu, że nie od kawy ludzie dostają zawałów, tylko od niepotrzebnych nerwów.
I nie żebym nie była nerwowa, bo jestem, ale nie wyrzucam całej żółci mojego życia, bo pani doktor się spóźniła DWANAŚCIE MINUT.

Napisz komentarz
Komentarze