Śmieciowe jedzenie dostępne w sklepikach szkolnych, w kraju, w którym co czwarte dziecko ma nadwagę, jest dla mnie tak samo kuriozalne, jak całodobowa sprzedaż wódki na stacjach benzynowych, w kraju w którym niemal 10% wypadków powodują nietrzeźwi kierowcy.
Problem
5 lat temu. Szkoła podstawowa w gminie wiejskiej w powiecie piaseczyńskim. Pani ze sklepiku opowiada mi, że otwiera o 7.30, ponieważ dzieci przychodzą przed lekcjami, żeby coś zjeść. Rodzice nie mają czasu, żeby sterczeć nad dzieckiem, które 20 minut je kanapkę. Dają więc dziecku pieniądze, mówią, żeby kupiło sobie coś do jedzenia, zapewne mówią także, żeby coś zdrowego. Dzieci wesoło wbiegają do szkoły i kupują na śniadanie (najważniejszy posiłek w ciągu dnia) frytki, hot dogi, mrożone minipizze, hamburgery...
Inna szkoła podstawowa w powiecie piaseczyńskim. Rada rodziców zakazała sprzedaży w sklepiku coca-coli i pepsi. Zaglądam przez okienko, a tam stoją zgrzewki mountain dew – skład: woda, cukier, sorbinian potasu, dwutlenek węgla, cytrynian sodu, guma arabska, kofeina i inne. Pytam pana, czy tego rodzice nie zakazali, pan: „no nie” i w śmiech. Ja też.
Gimnazjum w Piasecznie. Pan w sklepiku ma colę, pepsi i wszystko, czego dusza zapragnie. Przyznaje jednak, że cola mu nie schodzi i dużo więcej zamawia wody. Mówi:
- Widzi pani, to wszystko dzieci wynoszą z domu.
Problem tkwi więc w rodzicach, a nie w sklepikach. To jest oczywiste. Tak jak to, że nie każdy kierowca kupuje na stacji alkohol po to, żeby go wypić w czasie jazdy. Gdyby jednak nie można było tego kupić...?
Rozwiązanie
Ministerstwo Zdrowia doszło do podobnych wniosków co ja i chyba postanowiło sprawdzić. Rodziców się nie wybiera, poza tym jak pokazuje przykład z życia wzięty z colą i mountain dew, rodzice nie powinni decydować, co w tych sklepikach się znajduje. Od września bieżącego roku weszło więc rozporządzenie ministra zdrowia, które w skrócie zakazało śmieciowego jedzenia w szkołach. Wszystkim krytykującym treść tego rozporządzenia sugeruję je przeczytać. W ogóle każdy rodzic powinien je przeczytać i wdrożyć w życie mniej więcej, ale lepiej więcej. Jest tam napisane m.in. że kanapki sprzedawane w szkołach powinny być z chleba razowego i pełnoziarnistego, użyte do ich produkcji mięso powinno być z mięsa i powinny być wyposażone w jakieś warzywo. I nie ma tam słowa o tym, żeby nie solić zupy na stołówce, tylko żeby tę sól ograniczyć. Trochę wstyd z tym dyskutować.
Skutek
Sklepiki bankrutują, dzieci nie jedzą obiadów, w szkołach powstał czarny rynek snickersów (wiem od siostrzenicy), a pani minister przed wyborami się ugięła i pozwoliła na sprzedaż drożdżówek (a mimo to Platforma przegrała!). Rodzice na forach zamartwiają się, że dziecko nie będzie miało energii, bo w sklepiku nie ma chipsów i batonów, a eksperci wytykają ustawie braki jak np. brak określonej dopuszczalnej zawartości tłuszczu w produktach. Widać problem był ogromny, skoro jest taka awantura. Myślę, że jak zakażą sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych, awantura będzie jeszcze większa.
Nie no, jasne. Ja też nie jestem za zakazywaniem czegokolwiek, bo to nie przynosi raczej pożądanych skutków, a nawet tworzy patologię (patrz prohibicja w USA). Tyle tylko, że nikt niczego nie zakazał. Możemy dzieciom kupować, co chcemy, a dzieci mogą snickersy przynosić do szkoły. Ale ja się cieszę, że moje dzieci nie będą mogły kupić coli w szkole, nawet jeżeli będą mogły kupić po drodze do niej. Bo szkoła ma wychowywać, także w tak ważnej kwestii jak zdrowe żywienie. Nie zrobi tego za rodziców, bo nikt nam nie zabroni wpakować do plecaka dziecka batonika, coli i paczki chipsów. Powinna jednak rodzicom pomagać w tym wychowywaniu, a nie przeszkadzać i po to właśnie jest to rozporządzenie.
Napisz komentarz
Komentarze