25 lutego 2013 (jako historyk mam pamięć do dat). Wracam z pracy, wchodzę do toalety, robię test. TEN TEST.
Następnie stwierdzam, że zasady działania testów ciążowych ustalił sadysta. Pojawia się kreska – jedna kreska, ta kontrolna, która pojawia się zawsze. Uf. Lecz po dwóch minutach pojawia się druga kreska, ale tak jakby pojawić się wcale nie chciała, taka blada jakaś, ta pierwsza była mocna, ta jest wyraźnie słabsza. Instrukcja mówi, że to nie ma znaczenia, nawet najbledsza druga kreska oznacza, że pojawiła się gonadotropina kosmówkowa, w skrócie hCG, w rozwinięciu oznacza to DZIECKO! Przyszły tata jest przeszczęśliwy, ja niezbyt. Winamp (taki odtwarzacz muzyczny w komputerze) odtwarza właśnie kawałek PJ Harvey, która śpiewa „I see danger come, I wanna pistol, I wanna gun, I'm scared baby, I wanna run, this world’s crazy...” (widzę nadchodzące niebezpieczeństwo, chcę pistolet, chcę broń, boję się kochanie, chcę uciekać, ten świat jest szalony). Nikt nie ująłby moich uczuć lepiej, PJ...
W kolejnych dniach przerażenie nie ustępuje, zaczyna jednak ogarniać mnie radość. Przez kolejnych osiem miesięcy dowiem się, czemu ten radosny stan błogosławiony nazywa się CIĄŻA, i jaka to jest do cholery doskonale trafiona nazwa. Wiem od zawsze, że ciąża to nie choroba, ale dowiem się teraz, że bajka to też nie jest. W lipcowe upały zdycham, na jesieni przestaję się mieścić w ciepłe ubrania. Kupować nową zimową kurtkę na miesiąc, żeby potem ją oddać lub wyrzucić – bo przecież będzie za duża? Gazety dla mam oraz przyszłych mam piszą, że kupowanie nowych ubrań (w sensie ciążowych) to jeden z plusów bycia w ciąży. Zastanawiam się, ile zarabiają te redaktorki – ciążowe dżinsy w H&M kosztują 150 zł (i nie są najfajniejszym ciuchem pod słońcem), a przecież nie będę chodzić w jednej parze. No i dwie pary dżinsów garderoby nie czynią. Na szczęście jednak Piaseczno jest dobrze wyposażone w lumpeksy, ale każdy, kto robi w tych przybytkach zakupy, wie, że przyjemnością jest łapanie okazji, a nie szukanie czegoś na siłę, w tym przypadku ciuchów ciążowych. Nie mam wyboru jednak, trudno. Skorzystam z tych przyjemności. Czytam również w tych niezwykle mądrych gazetach, że jak muszę siedzieć w domu, to żeby mi nie było smutno, powinnam się umalować. Serio.
Przychodzi w końcu taki dzień w życiu prawie każdej ciężarnej (straszne słowo nr 1), kiedy idzie na zwolnienie. Moment marzenie – ostatnie w życiu chwile, kiedy można nic kompletnie nie robić, czytać książki, oglądać filmy, seriale, chodzić na spacery, do kina, o matko! Można nic nie robić i robić absolutnie wszystko, na co ma się ochotę. I jest faktycznie fajnie, przez jakiś tydzień. Okazuje się, że wszyscy inni pracują, więc możesz robić wszystko, ale sama. Ile czasu można czytać książki i gazety? Tydzień, dwa... ale nie trzy miesiące (czy ile tam się jest na zwolnieniu). Mnie dane było na szczęście pisać o historii Piaseczna do PP – inaczej mogłabym zwariować.
Poród... Rodzę po ludzku. W komfortowych warunkach, z miłą położną, z tatą dziecka. Dostajemy dziecko i zostawiają nas w spokoju na dwie godziny, gaszą ostre światło, gra muzyka, którą sami nastawiliśmy. Patrzę na córkę i nie mogę w to uwierzyć. Do dzisiaj zresztą. Myślę sobie, że było warto, ale że ewentualne drugie dziecko będzie chyba adoptowane. W ciągu dziewięciu miesięcy stwierdzamy jednak, że należy się naszej najwspanialszej córce rodzeństwo i że powinniśmy postarać się o nie jak najszybciej, aby różnica wieku była mała. Z egoistycznego punktu widzenia uznaliśmy, że zmniejszając różnicę wieku między naszymi dziećmi, szybciej odzyskamy wolność. Dalej jak w życiu – mówisz i masz. Jest ciąża.
5 tydzień. USG. Pani doktor pyta, czy dobrze sprawdziłam test, odpowiadam, że zerknęłam na niego sto razy i za każdym razem ta druga kreska tam była. 13 tydzień. USG. Ta sama pani doktor. Marudzi strasznie, że warunki finansowe są złe. Niezbyt rozmowna, ale pokazuje nóżkę, kręgosłup, rączkę. 20 tydzień. USG. Zapisałam się na nie do innego lekarza, bo nie chciało mi się wysłuchiwać po raz kolejny tych bzdur. Pan doktor pyta, czy wolę chłopca, czy dziewczynkę. Odpowiadam, że w sumie wszystko jedno, pyta więc, czy chciałabym może dwójkę naraz. Heheszki. Odpowiadam, że po co się nad tym zastanawiać w ogóle. Pan doktor mówi: „no jak, przecież tu są dwa siusiaki”. Matko! Dwa siusiaki, cztery ręce, cztery nogi, dwa kręgosłupy i dwie głowy. Cóż to? Proszę, żeby się nie wygłupiał. On na to, że przecież sama widzę. Matko! Widzę!
Parę tygodni później zastanawiam się, co mi się nie podobało w ciąży pojedynczej. Ciąża bliźniacza, okazuje się, jest straszniejsza i ciąży jak nie wiem co. Przypadła akurat na zimę – teraz już kompletnie nie mam się w co ubrać, brzuch jest bowiem monstrualnie wielki. Rodzę przez cesarkę. Matko! Kto żąda tego zabiegu, aby uniknąć bólu? W dodatku trzeba mnie było po nim URUCHOMIĆ (straszne słowo numer 2). Synowie jednak cali, duzi i zdrowi. Trzy tygodnie temu zostałam matką po raz drugi (o 4.15) i po raz trzeci (o 4.17), córka została starszą siostrą, a my rodziną wielodzietną.
Napisz komentarz
Komentarze